Niedziela nie budzi mnie optymistycznie.Czarne, ciężkie chmury mobilizują do szybkiego pakowania by już kwadrans przed ósmą ruszyć wypełnić wcześniej założony plan.O dziesiątej wpływam na Wartę, ta jednak nie wita mnie zbyt miło.Zaczyna kropić deszczyk który z każdą minutą coraz bardziej się nasila przemaczając mnie „do suchej nitki” jeszcze przed Gorzowem.Chroniąc się pod mostem uniknąłem prawdziwej nawałnicy i ulewy.Po godzinnej przerwie wznowiłem wędrówkę a deszcz zaczął ustępować pola swemu kompanowi-wiatrowi.Ten postanowił pokazać mi co potrafi i w ciągu kilku minut utworzył na rzece fale z grzywaczami które nie pozwalały mi za nadto rozpedzić kajaka.Walczyłem z nim przez dwie godziny i zmuszony przez własny pęcherz do wyjścia na brzeg jakimś cudem wyszedłem kabinując.Kajak nabrał tyle wody że przemókł mi namiot, trochę ubrania i co najważniejsze-spiwór.Tak więc mój ambitny plan spalił na panewce (chyba ze 28 km. do granicy można uznać że się jest pod granicą?) ,ponieważ musiałem rozbić „obóz” pod mostem w Świerkocinie. Dokuczliwy wczesniej wiatr okazał sie zbawienny bo do wieczora rozgonił chmury i wespół z zachodzącym slonkiem wysuszył mi wszystkie mokre rzeczy.