Trzeci etap rozpoczynam o 7.20 w pogodny ładny poranek i płynę w stronę Warszawy czytając że na stołecznym wodowskazie odnotowano stan dolny średni= 216 cm a prognozy na następne dni to odpowiednio 320 i 390 cm. Wszystko za mną. Mijam dziś parę orłów i żmiję (zaskrońca?) płynącego w okolicy ujścia Pilicy z lewego na prawy brzeg. Chcąc ją (go?) uwiecznić zapływam jej drogę, ta daje nura i już jest po drugiej stronie kajaka, ja się nie poddaję, zapływam jej drogę jeszcze raz a ta wskakuje mi na kajak, udaje mi się wiosłem strącić ją z kajaka na tyle że przepływam tylko swoją dziurą obok niej a ona wskakuje jeszcze raz tuż za moimi plecami pod przyczepiony namiot, udaje mi się ją złapać i odrzucić kilka metrów, łapię za wiosło i szybko oddalam się ( w lekkim szoku ) z tego miejsca oglądając się czy czasem nie jestem ścigany. Uff. Przestraszyłem się nie na żarty. Dzisiaj nie zauważyłem żadnego kajaka na wodzie i po 11.5 godzinie i 113 kilometrach dopływam do „mojego” miejsca biwakowego w Wawie na 502 kilometrze. Kończę przy jeszcze mocnym słońcu, ale ja z powodu komarów ubieram szybko długi rękaw i spodnie i biorę się za namiot w którym pęka mi namiotowa tyczka. W samorozkładającym się namiocie Quechua to dosyć uciążliwa dolegliwość, jestem na to jednak przygotowany, mam ze sobą rurkę aluminiową , brzeszczot i kombinerki, przychodzi mi jednak pracować ubranym w tym gorącym słońcu. Udaje się naprawić, ale ja jestem cały przepocony :(. Wpadam w namiot i wachlując się i popijając bosmana otrzymanego od kolegi przed wyjazdem dochodzę powoli do siebie . Dobrze że słonko już mnie nie sięga...