Ostatnie kanadyjskie śniadanie i ruszamy na Quebec. Kiedy w 1608 r. dopłynął tu francuski odkrywca Samuel de Champlain, miejsce to wydało mu się tak piękne, że nazwał je darem od Boga. Quebec to jedyne otoczone fortyfikacjami miasto na północ od Meksyku, przepełnione historią i kulturą unikalną dla Ameryki Północnej. Zwiedzanie Quebecu rozpoczynamy od spaceru przez najstarszą część miasta - Basse-Ville, czyli Dolne Miasto, gdzie wzdłuż wąskich uliczek ulokowane są zabytkowe kamieniczki z kafejkami, butikami i galeriami. Na chwilę na Place Royale przyciągającym mnóstwo turystów i dostajemy blisko trzy godziny wolnego czasu w czasie którego spacerujemy drewnianym widokowym deptakiem Dufferin do Haute-Ville nad którym góruje monumentalny hotel-zamek Château Frontenac – rozpoznawczy znak Quebecu, poprzez ponad trzysta schodów do centrum miasta położonego na wzgórzu. Jest tam kompleks warowny z zabytkowym czynnym fortem -The Citadelle of Québec. Można tu zwiedzić muzeum i w odpowiednim czasie obejrzeć ceremonię zmiany warty. Oczywiście gdy ma się na to czas :-( . Idąc dalej docieramy do kolejnego ładnego budynku w stylu II Cesarstwa Francuskiego stanowiącego obecnie siedzibę Zgromadzenia Narodowego Quebecu. Nasz czas na Quebeck szybko zbliża się ku końcowi, wracamy zatem powoli na miejsce zbiórki podziwiając zabytkowe części miasta usytuowane na malowniczym wzgórzu, a prawie w samo południe ruszamy w blisko czterogodzinną podróż do portu lotniczego w Montrealu. Tam w ciągu godziny udaje nam się przejść odprawę i w oczekiwaniu na samolot jest czas, by na gorąco powspominać ze znajomymi doświadczenia z ostatnio przeżytych dni. Jestem tak zaabsorbowany wspominkami, że nie zauważam pozostawionego na fotelu telefonu i gdy już przechodzimy ostatnią kontrolę pozwalającą na wejście do pojazdu, który zawiezie nas do samolotu, i jest już prawie pełen pasażerów zauważam brak telefonu. Nie wiem gdzie mogłem go stracić, ale dzięki żonie będącej mniej zakręconą niż ja i pamiętającą, że przecież w poczekalni szukałem internetu. Biegniemy z powrotem do poczekalni. Kontrolerzy przepuszczają tylko żonę, która po chwili pokazuje mi uniesionego w górę kciuka. Wraca z telefonem który sam w sobie może nie jest zbyt cenny, ale jego zawartość szczególnie ta z ostatnich dwunastu dni – bezcenna. Mijają może jeszcze z dwie minuty i odjeżdżamy w stronę samolotu. Ufffffff. Ale mam szczęście :-) O dziewiętnastej startujemy. Akurat zachodzi słoneczko, a ja jeszcze przez okno rozpoznaję widziany wczoraj park Olimpijski z rozpoznawalną krzywą wieżą Montrealską. I to ostatni kadr Kanady. Po chwili jest już ciemno.