Ten dzień można było wykorzystać odpoczywając przed podróżą nocnym pociągiem do Bangkoku, ale my jak zresztą większość naszej grupy, po śniadaniu jedziemy na własną rękę na wycieczkę w dwa miejsca. To może niezbyt dobre wybory, bo powoli odchodzi się od odwiedzania takich miejsc, ale nadmiar odwiedzanych do tej pory świątyń ;-), a i ciekawość była silniejsza niż etyka (?). Pierwszym miejscem była osada założona i zamieszkana przez ludzi, którzy (jak nam opowiadano) zbiegli z Birmy przed prześladowaniami. To wioska plemienia Karen. Mieszkają tu całe rodziny, ale bilety kupuje się by zobaczyć kobiety i dziewczynki zwane długimi szyjami. Nazwa bierze się stąd, że kobiety od najmłodszych lat mają nakładane wokół szyi mosiężne obręcze, których zwoi przybywa z wiekiem kobiet. Miałem w ręce kawałek takiej obręczy i muszę przyznać że była bardzo ciężka. Nie chciałbym nosić czegoś takiego na szyi. Każda z kobiet siedzi przy straganie z teoretycznie własnym rękodziełem, które można zakupić pomagając tym ludziom w egzystencji. Panie są dosyć smutne, ale nie nachalne w ofercie swoich wyrobów. Na dwóch straganach coś tam kupiliśmy mając nadzieję że pomagamy im jakoś w ten sposób. U jednej starszej, drobnej pani obręcz rzeczywiście robiła wrażenie wydłużonej szyi, a ona miała jeszcze obręcze na nogach pod kolanami. Zabudowania wioski, biedne choć panie schludnie i dość ładnie poubierane. Odjeżdżamy. Całkiem niedaleko. Do takiego, jakby zoo , tylko z samymi tygrysami. Chcieliśmy zobaczyć tygrysy z bliska, ale myślałem, że zobaczę zwierzęta żyjące w warunkach porównywalnych do naszych ogrodów zoologicznych. Tutejsze klatki i przestrzenie dla tych pięknych „kotów” pozostawiały wiele do życzenia. Za dużo betonu, za małe metraże. Smutno. Ze sporym niesmakiem odjechaliśmy z tego miejsca. Dochodzi południe, musimy opuścić pokój w hotelu. W jednym miejscu pozostawiamy bagaże i mamy jeszcze trzy godziny wolnego. Idziemy z żoną na spacer trafiając na park do którego udaje nam się wejść dzięki pani z pobliskiej jadłodajni jedynym napotkanym wejściem - przez dziurę w płocie :-). Spacerujemy po parku wychodząc po jego drugiej stronie już normalnym wyjściem. Jeszcze tylko bazarek na którym posilamy się jakimś ciepłym daniem i wracamy do hotelu by o piętnastej trzydzieści wyjechać z podręcznym bagażem na dworzec kolejowy. Jedziemy kilkanaście minut typowym tajskim środkiem transportu publicznego – pickupem Isuzu z ławeczkami dla 10 osób, a w tym czasie nad miastem przechodzi ulewa. Pierwsza i jedyna jaką przeżywamy w Tajlandii. Przeżywamy ją w drodze, bo gdy wysiadamy pod dworcem, deszcz już nie pada. Szczęściarze ;-). Przy wejściu na dworzec odbieramy swoje pakiety żywnościowe i idziemy do pociągu stojącego już na peronie. Jeden peron, dwa pociągi. Oba do Bangkoku, jeden nowocześniejszy w którym pojedzie większość naszej trój autokarowej wycieczki. O osiemnastej. I drugi, bardziej wysłużony którym pojedzie kilkanaście osób z naszej grupy, w tym my i cała reszta innych podróżnych. Odjazd o siedemnastej. Ciekawie w tym pociągu. Po dwa pojedyncze siedzenia usytuowane naprzeciw siebie po obu stronach wagonu. Numery siedzisk tak dziwnie rozstawione, że z żoną jesteśmy rozdzieleni i to o kilka miejsc. Na szczęście moje sąsiedztwo póki co wolne, więc możemy posiedzieć razem. Po godzinie jazdy zjawia się pan, który z naszych siedzisk tworzy łóżko do spania, otwierając zamkniętą nad głową półkę, która okazuje się górnym łóżkiem na którym przyjdzie mi podróżować dzisiejszej nocy. O 19,30 nie ma wyboru, zasłaniam zasłonkę i próbuję spać. Dobranoc :-)