Obudzony ( niby ) przez znajomą załogę przepływającego obok mojego biwaku jachtu motorowego o szóstej rano, powoli zacząłem się zbierać licząc że jak wszędzie (nie wiem skąd wzięło mi się to wszędzie ( ? :-( ) śluza Miłomłyn jest czynna od siódmej rano. Dopływam do niej piętnaście minut po siódmej a tu tabliczki że od dziewiątej. Próbowałem się dodzwonić , ale nikt nie odbierał. Na brzegu krząta się obok namiotu słabo słyszący kajakarz w wieku tak na oko, około osiemdziesięciu lat, od którego dowiaduję się że nikogo tu nie ma, bramki pozamykane, a śluza pracuje od dziesiątej. On tu tylko przenocował a popłynie w kierunku pochylni. Czyżby moje plany miały runąć ? :-( . Zawracam i płynę w stronę zastawki gdzie nigdy nie byłem, a w sumie miałem taki zamiar. Mijam jachtową Przystań na wyspie, gdzie z jednego jachtu słyszę głośne dzień dobry. Jak się okazało to pani z załogi z którą pokonywałem wszystkie pochylnie. Nie bardzo mam czas na pogawędki stąd tylko pozdrowienia i życzenia sobie nawzajem udanego dalszego urlopu :-). Około dwa kilometry od śluzy Miłomłyn znajduje się jaz. Dosyć wysoka zastawka. Myślę że tak ze dwa metry. Wyjście średnio dobre dla wydobycia ciężkiego, długiego kajaka z włókna szklanego, a zejście z tej pozycji wydaje się jeszcze gorsze. Ehhh. Zrezygnowany z żadnym pomysłem na szybką kontynuację podróży zauważam dwóch starszych gostków z piwkiem w ręku zerkających w moim kierunku. Wraca nadzieja ;-). Chwila rozmowy i jeden ze słabym (już o tej porze) kontaktem jest obojętny na wszystko, ani tak, ani nie, drugi już bardziej wygadany odpowiada że jeśli chodzi o jakieś dźwiganie kajaka, to jego nie liczyć. Znowu po nadziei. W pewnym momencie zjawia się trzeci – kawał chłopa i nie widzący żadnego problemu by za symboliczne zaoferowane przeze mnie na browara, pomóc mi przetaszczyć dobytek, wszak wszyscy tędy noszą kajaki.;-) SUPER. Cofam się nieco do takiego niby pomostu i wywlekam kajak na brzeg. Podchodzą, ten bezproblemowy i ten ledwo kumający. Proponuję by oni złapali za obie strony tylnego kokpitu, a ja za przód ale kawał chłopa twierdzi że w ten sposób nie zmieszczą się w wąskim przesmyku pomiędzy zaroślami. No, nie wygląda na to, że tych wszystkich przenoszących bywa tu bardzo dużo, bynajmniej nie ostatnio. Łapiemy zatem ja za dziób, on za rufę, a ten słaby gdy skumał o co toczy się walka ;-) złapał za bok tam gdzie mieli trzymać obaj i idziemy. Niestety rufowy potknął się o jakiś korzeń i upadł na tyłek na szczęście jakoś nie upuszczając kajaka, za to ten drugi tak mocno się go trzymał że pociągło go tak że wpadł mi do kokpitu. Dobrze, że to widziałem i szybko położyłem dziób na ziemi i drugie dobrze ze ten chłopek ważył może z 40 kilo, i trzecie dobrze że kajak nam upadł na w miarę równe podłoże, bo tuż obok wystawał konar ściętego drzewa grubości mojej ręki. No taki jakby mi się wbił w podłogę, byłoby pozamiatane. Wyjąłem chłopka z kajaka, bo nie dawał rady wyleźć i idziemy dalej. W sumie może z osiemdziesiąt metrów przeszliśmy. Wchodzę do wody by między kamieniami, bez uszkodzeń szczęśliwie zwodować kajak. Z powodzeniem. Daję chłopkom równowartość dwóch śluzowań , wygadany nawet nie chce kasy mówiąc by dać temu drugiemu. Ten nie odmawia. Zarobił :-). O ósmej jestem za przeszkodą i jestem szczęśliwy, bo jeszcze coś się dziś może udać. Do śluzy Zielona dopływam o dziewiątej. Wrota otwarte, więc wpływam i tam doczytuję że czynna od dziesiątej. Dzwonię do operatora a ten obiecuje pomóc. Zjawia się znany mi sprzed lat Pan śluzowy, obecnie emeryt którego pamiętałem gadułą i w tej kwestii nic się nie zmieniło. W śluzie ze mną jeszcze jeden jacht motorowy z dość leciwą załogą. Dużo rozmów, na szczęście już beze mnie i w końcu kwadrans po dziewiątej jestem na otwartej drodze w kierunku jeziora Drwęckiego. Dopłynięcie zajmuje mi równą godzinę. No i co dalej? Płynąć tam gdzie zwykle czy może coś nowego? Zważywszy że jezioro prawie jak zwykle płynie w przeciwnym kierunku niż wypływająca z niego za osiem kilometrów Drwęca, skręcam w lewo i na luziku, pchany wiaterkiem w plecy, płynę sobie w kierunku Ostródy, tam gdzie jeszcze nigdy nie płynąłem. Przed wyprawą planowałem opłynięcie południowej strony Ostródzkiego jeziora, no ale był też przekop a czas mam ograniczony, nie można mieć wszystkiego. Płynę zatem jedynie w stronę nigdy nie przemierzanych śluz : Ostróda i za jeziorem Pauzeńskim - Mała Ruś. W obu dość sprawnie jestem podnoszony najpierw o dwa metry, później nieco mniej. Ładnym kanałem dopływam do jeziora Szeląg Wielki, no i tutaj też miałem w zamiarze poznać jego północną zachodnią część, a to pięć kilometrów do końca i pięć powrotu, skręcam zatem na południowy wschód by dociągnąć do jeziora Szeląg Mały. Wiatr mi tu sprzyja, choć zdaję sobie sprawę, że po nawrocie będę się męczył. Na niebie zbierają się burzowe chmury, a prognozy mówiły o takowych nad Ostródą około szesnastej. Ostatnie jezioro na tej trasie osiągam przed czternastą. Nie płynę do końca a w zasadzie zawracam tuż za przewężeniem za którym można by jeszcze przepłynąć jakieś cztery kilometry (w obie strony), Robię krótką przerwę na ładnym cyplu, odnajduję taśmę klejącą i kleje nią wiosło bo od dwóch dni wyczuwam luz lewego pióra. Wygląda na to, że po trzydziestu latach klej puścił. Operacja udana, ruszam w drogę powrotną. Akurat zaczyna mocniej padać. Mam zamiar wrzucić na grzbiet coś przeciwdeszczowego w tunelu łączącego dwa jeziora, ale za tunelem, już nie pada a tylko wieje. Teraz już według przewidywań - w twarz. Momentami silnie. Płynę na lewy brzeg i trzymając się blisko niego, siedem kilometrów pokonuję w ponad godzinę, teraz troszkę odpoczynku, bo prawie dwa i pół kilometra kanałem do śluzy Mała Ruś. Kawałek przed nią mijam ujście sześciokilometrowej rzeczki Szelążnicy płynącej tutaj od jeziora Pauzeńskiego, której nawet nie widać na google maps, ale może kiedyś… Śluzowanie 1,6 metra w dół, ponownie sprawne, więc dalej przez jezioro Pauzeńskie, które już nieźle faluje, a na które wypływa właśnie grupka kilkunastu kajaków – odważni, Przed siedemnastą jestem w śluzie Ostróda. Pan śluzowy napełnia mi bańkę wodą pitną i przymocowuje ją do kajaka, także nie muszę wysiadać i chwilkę po siedemnastej mogę wiosłować w stronę wypływającej z jeziora Drwęcę. Na Drwęckim pojawiają się już grzywacze, blisko pół godzinki płynę do przewężenia w Czarnym Rogu. Tam w szuwarach ostatni posiłek, odzianie się przeciw deszczowo co równa się antywiatrowo, i start z zamiarem odpłynięcia od Ostródy i zabiwakowanie w pierwszym lepszym nadającym się na biwak miejscu. Do wypływu Drwęcy dziesięć kilometrów. Nim ruszę widzę jeszcze wioślarza wypływającego tam gdzie ja planuję, który po chwili wraca bujając się przedziwnie na wysokich falach w które ja za chwilę się wbijam i przebijam na lewy brzeg. Tutaj fale mniej dokuczliwe choć wieje. Wieje tak, że gdy w pewnej chwili dwadzieścia metrów przede mną pojawia się bielik próbujący wyłowić z wody jakąś rybę, to nim ja łapię za aparat po bieliku nie ma śladu. Wyglądał jakby porwał go wiatr. Ryby nie złapał :-(. Mijam widoczny na przeciwległym brzegu wpływ kanału którym wpłynąłem tutaj siedem i pół godziny temu. Zaczyna się część jeziora z wyznaczoną strefą ciszy i co za tym idzie, bardziej gęstą roślinnością wodną której nie koszą tutaj silniki przeróżnych obiektów pływających. Z powodu roślinności momentami trudniej wiosłować, ale dzięki tej roślinności falowanie jakby słabsze, przytłumione, więc płynę i ciągle nie znajduję miejsca pod namiot :-(. I tak przez półtorej godziny aż jestem na wysokości wypływu Drwęcy naprzeciw którego pamiętałem, że kiedyś była plaża. Nocowałem tu kiedyś z córką, ale dziś to miejsce jest już nie do poznania. Przygasa ognisko, a dwóch gości obok niego mówi że już się zbierają i że dalej żadnej plaży nie ma. Zostaję. Za mną dziś ponad 62 km i poznane nowe wody a od jutra Drwęca na której (mam nadzieję) wiatr już mi nie będzie dokuczał :-), a do zamknięcia pętli niespełna 200 km. Zostało trzy dni, chyba dam radę :-)